19 sierpnia 1843
Za oknem świeci słońce i jest przyjemnie ciepło. Byłem raz czy
dwa na dziedzińcu więc wiem. Zamek jest chłodny, mimo że od lipca temperatura
wynosi około siedemdziesiąt czy siedemdziesiąt pięć stopni w skali Fahrenheita. Mury chronią przed
ciepłem, nie rozumiem jak tutejszy możnowładca wytrzymywał zimy. Ale do rzeczy,
nie piszę do ciebie by opowiadać o pogodzie, chcę cię przestrzec przed tym co
tu się dzieje. Zapewne będziesz chciał stąd uciec. Nie możesz. ON cię
powstrzyma. Jedyne co możesz zrobić to GO powstrzymać, powtarzam się, musisz go
unicestwić. Zabić. Tak raz na zawsze. To głupie, nie? Nie znany ci jegomość
każe ci zabić kogoś innego. Ale znasz mnie bardzo dobrze, Robercie. Jestem
tobą. Brzmi śmiesznie. Piszę sam do siebie. Specjalnie daję tę kartkę przed
innymi byś ją przeczytał, Robercie. Możnowładca, który UDAWAŁ naszego
przyjaciela, jest naszym wrogiem. Jego dusza to... to cały zamek. WSZYSTKO dla
ciebie jest zagrożeniem. Musisz unicestwić możnowładcę. Piękny dzień dzisiaj. Nie
ważne kogo lub co będziesz chciał ocalić. MUSISZ zabić możnowładcę, inaczej
zginiesz w tym miejscu. Ech Robercie, dziś jest mój ostatni dzień. Liczę na
ciebie. Twój stary ja dzisiaj umiera by ocalić ciebie. Zabij go. ZABIJ! Inaczej
nigdy już nie ujrzysz słonecznych dni. Powoli muszę kończyć pisać. Kończy mi
się czas. Słyszę głuche łoskoty i podmuchy zefiru. Za chwilę rozpalone
pochodnie zagasną. Wybacz mi. Ginę dla ciebie, to boli. ON widzi co robię.
Czeka aż odprawię rytuał uduchowienia. Musi się powieść. Uratuj nas. Mnie,
siebie, Luka, tego chłopca co w więzieniu... zabij go, tego możnowładcę. Cień
spowija ten zamek. Zwróć mu co należne. Reszta ci pomoże. Poznasz ich przy
kresie wędrówki. Życie twoje i ich zależy od ciebie. On nadchodzi. Zamilknę.
ZABIJ GO!!!
19 sierpnia 1843, trochę później
Kręci mi się w głowie. Nazywam się Robert... Robert Walling.
Mieszkam... w... w Anlglii... gdzieś niedaleko Londynu. Na ręce mam... jakiś
dziwny symbol. Nie wiem co znaczy. Mijam różne pokoje. BIBLIOTEKA. Muszę dostać
się do głównego holu. Do wyjścia. Nie. Zabić możnowładcę, uwolnić Luka. Luke!
Luke! Nie ma go. Luke! Luke! Gdzie jesteś?! Okiennice furkoczą. Wiatr przewiewa
tworząc piekielny pogłos. Wziuuuu! Drzwi skrzypią. Dochodzę do ściany. Przede
mną ciemność. Dwa metry ode mnie drzwi wyleciały. Przewróciło mnie, serce
przyspieszyło. Uspokajam się. Uch, idę dalej. Muszę trzymać się ściany. Mój
chwiejny krok i kręcenie w głowie mogą mi przeszkodzić, jeżeli się odsunę. Ręka
boli jak cholera. Zostawiam za sobą strużkę krwi. Chociaż bardziej rzekę.
Nazywam się Robert Wa... Wa... Walling! Tak właśnie! Walling, pasujące nazwisko
he he. Jak to możliwe, że to piszę? Uch, moja głowa... pęka. Na... ugh... miliony
puzli. Bleeeeeh! Zwymiotowałem. Trzymam się za brzuch. Jeszcze jedna torsja.
Bleeeeeeeh! Oprę się o, o. O co? O ścianę! O! Tam stoi TEN chłopczyk. Zimne
kamienie robią dobrze na mnie. Moje plecy całe palą. Widzę małego chłopca,
dziwne bo jest przezroczysty. Ściana, chłopiec i nagle zapadł mrok. Zasnąłem.
19 sierpnia 1843, późne popołudnie
Zegar wskazuje za piętnaście piątą. Jestem głodny. Powoli
cieknąca krew utworzyła małe jeziorko. Przeciągi ustały, słychać było tylko
gwizdnięcia i mocniejsze podmuchy znajdujące się gdzieś dalej. Bolą mnie plecy
oraz głowa. Co chwila muszę przypominać sobie swoje nazwisko. Chociaż i tak nie
będzie mi już potrzebne. Trzymam non stop zeszyt oprawiany skórą i spisuję
rzeczy, które mi się przytrafiają. Te kartki, które ci zapisuję mają za zadanie
opowiedzieć twoją historię. Zeszyt jest dla ciebie. Ty spiszesz resztę. Zbliża
się wieczór. Czuję to. Robiło się coraz chłodniej. Dźwignąłem się z podłogi.
Stawy trzeszczały, a plecy krwawiły. Gdy stałem na nogach, zdałem sobie sprawę
że wstawałem trzy minuty. Oparłem się ręką o ścianę i poszedłem dalej. W zamku
jest coraz to bardziej chłodno. W pewnym momencie zauważyłem, że wydycham parę.
Lekko wiejące powietrze ochładza mi rany, które zasklepiły i kleiły do białej
koszuli. Chcę zerwać z siebie górne odzienie, ale wiedziałem że otworzy mi to
rany na nowo. Ale nie martwię się tylko o to. Mrok był coraz bliżej. Czuję jego
wzrok na moim ciele. Jestem wycieńczony i nie dam rady przed nim uciekać. Wiatr
ustał i słyszałem już tylko własny oddech. Zaryzykuję i spróbuję pobiec. Zacząłem
biec. Jedna noga, druga i tak przez 10 metrów. Straciłem siły i przewróciłem
się. Rany znowu mi się otworzyły. Leżałem i wyłem z bólu. Czerwona kałuża coraz
to szybciej się rozprzestrzeniała. Czuję się jakby ktoś mnie dużo razy uderzył
skórzanym pejczem. Z mojego gardła wydobywał się głośny zwierzęcy i gardłowy
ryk. Nie wyczułem, że mrok pochłonął cały korytarz. Naszła mnie myśl o domu.
Dwupiętrowym domie z kamieni. I ogrodzie. Jest chlubą mojego domu. Oprócz
laboratorium oczywiście. Z marzeń o moim ukochanym domku wyrwał mnie warkot. Na
początku cichy, dochodzący z innego miejsca. Z biegiem czasu dźwięk narasta.
Staje się głośniejszy i groźniejszy. Mrok przybrał na sile i widok stał się
rozmyty. Zacząłem rzęzić. Trochę krwi napłynęło mi do nosa. Dlaczego? Nic mi
się przecież nie stało! Dmuchnąłem mocno i plama krwi pojawiła się na
kamieniach. Przewróciłem się na czworaka i szedłem tyłem w przeciwną stronę do
ryku. Był coraz bliżej. Warkot się niemiłosiernie nasilił i zobaczyłem
sylwetkę. Dopiero teraz poczułem odór rozkładającego ciała. Serce mi waliło z
dwieście razy na minutę. Oddychałem coraz szybciej i szybciej. Boję się, że
dostanę hipertermii. Gdy potwór był dostatecznie blisko żebym się znowu głośno
wydarł, monstrum zniknęło. Zamknąłem oczy i oddychałem szybko. Śmierć nie
nadeszła. Otworzyłem oczy. Korytarz wyglądał tak samo jak przed atakiem tego
czegoś. Pochodnie świeciły jasno i oświetlały cały korytarz. Wstałem powoli
żeby krew nie zaczęła mi płynąć szybciej. Ból jest dokuczliwy i szarpiący, ale
nie na tyle by wrzeszczeć. Oparty o ścianę brnąłem dalej znowu zostawiając za
sobą rzekę krwi. Nadal rzęziłem i do tego huczało mi w głowie. Bałem się, że
wcześniej padnę z wykrwawienia niż przewiduje rytuał. Znowu mocno dmuchnąłem i
wystrzeliła mniejsza plamka krwi. Idąc dalej zauważyłem drzwi do następnego
pomieszczenia. Przyspieszyłem trochę, ale nie na tyle by otworzyć rany.
Doszedłem do spróchniałych schodków prowadzących do tychże wrót. Nastąpnąłem na
pierwszy schodek. Im bardziej naciskałem tym stopień wydawał coraz to bardziej
gorszy dźwięk. Ale nawet jeśli schodki się załamią pod moim ciężarem to i tak
przejdę przez drzwi, tylko że będę musiał się trochę wspiąć. Na szczęście
schodek nie puścił i mogłem przenieść ciężar ciała na następny stopień. Drzwi
były lekko uchylone. Pchnąłem je mocno prawie się nie wywracając. Wszedłem do
wielkiego holu. Jest to chyba główny hol, który prowadzi na wewnętrzny
dziedziniec, a stamtąd prosta droga do wyjścia z zamczyska. Podszedłem do
wielkich, mosiężnych wrót prowadzących na zewnątrz. Mam za mało siły albo drzwi
są zakleszczone przez tę dziwną moc możnowładcy. Skierowałem się po czerwonym
dywanie, rozłożonym prostopadle do wejścia, na schody. Marmurowe, pięknie
lśniące schody pięknie prezentowały się w świetle świec zawieszonych na ogromnym
żyrandolu zwisającego z sufitu na metalowym łańcuchu. Wolno stąpam po stopniach
napawając się ich chłodem. Zamknąłem do tego oczy by wyobrazić sobie takie
schody w moim domku. U szczytu schodów patrzyłem na jadalnię rozpostartą na
moim widoku. Zainteresowałem się jedzeniem leżącym na stole, idę powoli w
stronę jedzenia. Nakładam sobie trochę mięsa i ziemniaków, oraz trochę sałatki.
Siadam na jednym z pięknych dębowych krzeseł. Zjadam wszystko w mgnieniu oka o
postanawiam odpocząć sobie trochę. Zdrzemnąłbym się trochę gdyby nie
przypomniałoby mi się o rytuale. Odsuwam krzesło i szybko wstaję. Rany trochę
mi się zasklepiły i nie kręci mi się w głowie. Przyspieszam trochę kroku i
wychodzę z jadalni. Na szczęście nadal pamiętam gdzie były sypialnie i udaję
się korytarzem na lewo. Idę prosto na drzwi, za którymi znajdują się spiralne
schody prowadzące prosto do korytarza sypialnianego. Podchodzę do drzwi i mocno
je pchnąłem. Wchodzę do małego pokoiku z jasnymi schodami. Są dosyć strome więc
muszę uważać. Idę dosyć długo, ale nie dziwię się. To nie są króciutkie schody
na pierwsze piętro mojego małego domku. Mogę zawsze użyć głównych schodów, ale
wtedy dotarłbym później niż na tych stromiskach. Schody nareszcie się skończyły
i ujrzałem jeden z korytarzy sypialnych. Był to korytarz podobny do
poddachówkowych i jednym ze źródeł światła były okna. Na szczęście paliły się
pochodnie, bo nie widziałbym, w którą stronę iść. Mój pokój na szczęście
znajduje się od razu po prawej stronie od schodów więc wlatuję w drzwi z
impetem mojego ciała. Rozglądam się po ciemnym pokoju. Rzucam się na łóżko,
wiedząc że rytuał już dosyć wyniszczył mojego ciała. Kończę moje wywody. Śmierć
czeka by zabrać mnie, a ciebie urodzić. Powoli zapadam w śpiączkę, a potem
nastąpi śmierć. Rzucam zeszyt na stół obok i może będę towarzyszył ci jako
duch.
Północ wybiła i Robert wyzionął ducha.
Północ wybiła i Robert wyzionął ducha.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz