sobota, 9 sierpnia 2014

Zabójca czarownic I



Ciemny las jak zwykle odstraszał ciekawskich. Mandy, czarownica na pełny etat, szła właśnie w stronę miejsca, przy którym miała się spotkać ze swoimi koleżankami, czarownicami. Przyszła jakieś dziesięć minut przed czasem. "Będę miała trochę spokoju zanim reszta wiedźm się zleci." pomyślała. Stanęła na kamiennym kręgu, na którym były wyryte stare runy. "Co by tu zrobić, hmm. Może coś wyczarujmy!". Mandy zaczęła wymawiać zaklęcie. Wiatr zaczął wiać mocniej, korony drzew coraz to mocniej się przechylały. W pewnym momencie chmura zasłoniła księżyc, drzewa zaczęły się łamać, Mandy czuła coraz to większą ilość adrenaliny we krwi oraz… podniecenie? Tak ewidentnie czuła podniecenie i adrenalinę. Czuła jak wiatr podwiewał jej sukienkę, jak lekko smaga ją w policzek. Zawyła z podniecenia i wszystko jeszcze bardziej przyspieszyło. Jednakże w końcu skończyło. Mandy lekko opadła na ziemię, szybko i płytko oddychała, jak po dobrym stosunku. Zamknęła oczy, wszystko wróciło do normalności. Wiatr wiał w tym samym tempie, które miał przed wypowiedzeniem zaklęcia. Ale łamanie gałęzi nie ustało. Coś się zbliżało. Coś ciężkiego. Mandy otworzyła lekko oczy, po czym została trafiona gałęzią w głowę.

***

Tom siedział w wygodnym, brązowym, skórzanym fotelu przeglądając akty sprawy poprzedniego śledztwa. Nie było dosyć ciężkie, lekko zawikłane, ale nie nie do rozwiązania. Otworzył mahoniową szufladę biurka, pociągając za złotą gałkę. Mało miał rzeczy w tejże szufladzie. Głównie ołówek z gumką, długopis, brulion kartek A4, papierosy i zapalniczkę. Wyjął paczkę i zapalniczkę. Z paczki wyciągnął jednego Winstona i zapalił. Wstał z fotela, chwycił teczkę z aktami, podszedł do mahoniowej szafki postawionej dokładnie w rogu pokoju, po lewej stronie drzwi i wsadził akta do jednej z szafek. Papieros wolno się spalał, dopiero teraz Tom wciągnął haust i usiadł z powrotem w fotelu. Zaczął oglądać swoje biuro. Szafki z aktami, książkami, płytami i innymi różnymi bibelotami zajmowały całą lewą ścianę, aż do linii biurka. Prawa ściana była wolna oraz pomalowana na biało. Pod tą ścianą, w rogu pokoju, zaraz obok biurka stał adapter na stare winyle. Kochał słuchać winyli. Obojętnie kogo, wystarczyło żeby leciało. Prawda miał wieżę Philipsa w szafce, ale zdecydowanie wolał słuchać "czarnych płyt". Zawsze przypominały mu dzieciństwo. Kochał słuchać Elvisa, Chucka i paru innych artystów rock'n'rolla. Za metalem nie przepadał. Uważał, że jest to bezsensowne darcie japy na całego. Tom przeniósł wzrok na biurko, na którym stała lampa, zdjęcie jego rozbitej rodziny oraz, co najważniejsze u ludzi zdołowanych, butelka whisky. Kochał sobie popić od czasu do czasu i powspominać jak mu było dobrze z Janey i z Jackiem. Tom dochodził dopiero do czterdziestki, a za sobą miał już jeden ślub i kilkadziesiąt pierwszych randek. Nigdy mu się nie udawały, no tylko ta jedna z Janey. Ona jedna go rozumiała, dzięki czemu nie musiał chlać non stop. Dopiero od niedawna. Od tej jednej sprawy. I od rozwodu z Janey. Niedawno temu, jakieś pięć lat, do Toma doszła pewna teczka z zawartością, której nie powinien był zobaczyć. W teczce było zawarte zdjęcie poćwiartowanej czarownicy. Mięso było idealnie oddzielone od kości. Na zdjęciu również widać było dwa pudełka z napisami "skóra" i "mięso". Z kości był ułożony szkielet człowieka. Jedynie głowa, z licznymi nacięciami, była w "nieoddzielonym" stanie. Tom zawsze patrzył na to zdjęcie z zaciekawieniem. Nigdy nie uważał tego za ohydne i obrzydliwe. Tom zachwalał tego mordercę. Dlaczego? Może dlatego, że sam ma pewne poglądy i doświadczenie na ćwiartowanie czy zadawanie bólu. Ale nigdy nie skrzywdziłby przyjaciół i rodziny. Wracając, uważał tamto morderstwo za sztukę lepszą niż morderstwo Czarnej Dalii. Że żeby coś takiego osiągnąć trzeba wiedzieć jak i gdzie przecinać aby nie było widać krwi na ciele i… trzeba było spowolnić przepływ krwi. Tylko na taki trop wpadł Tom. Wiedział, że ofiara czy może dla niego bardziej piękna sztuka, została zabita w chłodni. Albo, że miejsce zbrodni było bardzo dobrze ochłodzone. Nigdy jednak nie znalazł swojego "malarza". "Nie chciałem od razu go wrzucić do paki. Chciałem z nim porozmawiać popytać, tylko tyle." zawsze sobie myślał o tym w ten sposób. Gdy opowiedział o tym morderstwie swoim pomocnikom z medycyny sądowej, paru z nich było obrzydzonych, ale paru też zachwalało mordercę. Po umorzeniu śledztwa, Tom zdenerwował się na tyle by zacząć chlać. Zaniedbywał pracę, rodzinę, porządki aż w końcu Janey wniosła pozew o rozwód. Tom dostrzegając swój błąd porozmawiał z Janey. Nie nienawidziła go. Nadal kochał, tylko miała dosyć jego pijackich występów. W sądzie również na siebie nie naskakiwali. Tak zgadzali się w tej kwestii, że sędzia pytał się parę razy czy na pewno chcą rozwodu. Nikt nikomu alimentów nie płacił, Tom mógł non stop widywać się z Jackiem. Ale Tom przez cztery lata nie mógł się uporać z rzuceniem picia. Nadal myślał o zabójcy czarownicy i o rozwodzie. Aż do teraz. Morderca się nie ujawnił więcej, a z Janey nadal utrzymuje dobre relacje. Ograniczył więc picie. Tom przestał gapić się na biurko i przeniósł wzrok na zegar. Dochodziła godzina wyjścia. Zdjął z oparcia marynarkę, schował whisky do barku i zaczął iść w stronę drzwi z napisem "Detektyw Thomas Eric Mayflower". Drzwi były w stylu lat siedemdziesiątych czyli drewniane drzwi z szybą. Tom chwycił za klamkę gdy rozległo się pukanie

***

Mandy obudziła się w ciemnym pokoju, na krześle. Nadgarstki miała mocno zawiązane za sobą. Krew ciekła z rozbitej głowy i skapywała pojedynczymi kroplami na podłogę. Gdy chciała lekko podnieść głowę, ból sprawił że jęknęła z bólu i zaniechała tego pomysłu. Nagle zabłysło światło oślepiając ją lekko i powodując ból. Ktoś schodził po schodach. Ten sam ciężki krok, który łamał gałęzie w lesie przed szabatem. "O rany, co on chce zrobić?" przestraszyła się Mandy. Mocna ręka złapała jej głowę i podniosła brutalnie do góry. Mandy patrzyła w oślepiające światło i sylwetkę swojego oprawcy.
- Kobiety są kruche – stwierdził brutal – za kruche. Widziałaś jak skończyła twoja poprzedniczka? – dokończył brutal i puścił jej głowę. Widziała jak skończyła jedna z czarownic.
- Jeszcze nie wiem jak skończysz. Przy tamtej było mnóstwo roboty. Musiałem ją zawlec do chłodni i dopiero tam ją poćwiartować. Wiesz ile to roboty? Nie wdzięcznej roboty. A potem się przyglądałem śledztwu. Ten detektyw, który prowadził śledztwo był zachwycony moim dziełem. Tak fajnie się czułem jak mi komplementował. Ciekawe co powie na moje następne dzieło. – powiedział morderca i skończył myć ręce. Podszedł do stołu, na którym leżały różne narzędzia. Były tam noże, zaczynając od małych kończąc po myśliwskich, maczetach oraz tasakach. Widniały szczypce, na których widać było plamę zakrzepłej krwi. Były również nożyce i sekatory. Młotki i młot. Za stołem widać było również akumulator i kanister z benzyną.
- Hmm co by tu. Oddzielanie skóry od mięsa i mięsa od kości już jest passe więc użyję mojego innego ulubionego sposobu. Łamanie młotkiem! Tylko teraz jakim? A kicz. Wezmę jeden ze średnich, he he. – dokończył zbir po czym zaczął rechotać.
Morderca zaczął przymierzać młotkiem jak golfista przymierza kij do piłeczki. Po czym spojrzał na Mandy. Miała ładny, zaokrąglony biust miseczki C. Oprawca odłożył młotek po czym zaczął delikatnie masować jej piersi. Łagodnie w górę i w dół. Mandy cicho jęknęła. Oprawca to usłyszał i spojrzał na Mandy.
- W sumie to czemu by nie – uśmiechnął się szeroko do Mandy.
Wziął Mandy na bark po czym poszedł do sąsiedniego pokoju. Postawił ją i zaczepił kajdankami z sznura o hak wystający z sufitu. Wziął jeden z noży. Mandy pisnęła krótko, po czym usłyszała świst powietrza. Trzęsła i trzymała głowę przy barku. Gdy nie nadszedł ból otworzyła oczy i spojrzała na podłogę. Leżała na niej czarna, lekko poplamiona krwią sukienka, którą włożyła na szabat. Stała teraz w samej bieliźnie, a oprawca przyglądał się jej. Podszedł do niej i wsunął nóż ostrzem, delikatnie by nie drasnął skóry, i rozciął jej majtki. To samo zrobił z biustonoszem. Zwrócił się w stronę tarczy na rzutki i rzucił. Trafił w dziesiątkę. Mandy zwróciła uwagę na jego rzut. "Boże…" rzuciła sobie w myśli, przeniosła wzrok na oprawcę. Patrzył na nią, przyglądał się. Miał ją w całej okazałości. Wiedziała też, że ją zabije po seksie. I po torturach. Morderca szybko przejechał palcami po jej łonie. Zagryzła wargi i cicho jęknęła. Oprawca się uśmiechnął, po czym zaczął znów pieścić jej piersi. Podobało jej się to. Nie mówiła żeby przestał.
- Chcę tego. – cicho szepnęła Mandy i jęknęła raz.
Morderca kiwnął głową po czy zdjął spodnie.

***

Uprawiali seks trzy razy. Oprawca najwyraźniej polubił Mandy. Robili to trzy razy, Mandy myślała że przeżyje. Oprawca podszedł do niej.
- Niezła z ciebie seks bomba, jeśli bym cię zabił nie mógłbym sobie tyle ruchać co dzisiaj. Przekonaj mnie żebym cię nie zabijał.
- Mogę zwabiać ci ofiary, skoro lubisz zabijać czarownice, mogę zaspokoić twój głód testosteronowy.
- Heh nie. – po czym wbił jej nóż w udo. Zawlókł ją na krzesło w poprzednim pokoju. Wziął ze stołu szczypce i wyszarpnął paznokcia u nogi. Mandy zawyła, oprawca wziął szmatkę i włożył ją jako knebel. Mandy z bólu przestała się wiercić i po prostu wyła. Oprawca wziął nóż i lekko naciął drugie udo. Potem zrobił wielką kreskę do kolan. Mandy wyła i wyła. Wziął do tego młotek i wbił nóż młotkiem w środek uda. Nóż był na tyle długi by przebić całe udo. Wziął sznur leżący niedaleko i zawiązał węzeł dla samobójców. Nałożył jej na szyję, tak ładnie wygląda. Postanowił zrobić cesarskie cięcie, ale to dopiero później. Na razie zdjął słój z latającymi chrząszczami. Otworzył lekko słoik i wyjął jednego chrząszcza na pokaz. Po czym zdecydował cesarkę przeprowadzić wcześniej. Wziął tasak i rozciął brzuch. Rozcinał baaardzo powoli. Mandy krzyczała coraz częściej i głośniej, ale oprawca tylko sprawiał jej większy ból. Kochał to, jak ofiary wrzeszczą. Po rozcięciu brzucha zaczął wkładać chrząszcze. Najpierw jeden, potem kolejny i tak dalej. Niektóre próbowały wyleźć więc dopychał je dalej. Potem zaczął cerować brzuch zwykłą nicią i igłą. Teraz zaczął jej wkładać chrząszcze przez usta.
- Połykaj! – Mandy posłusznie zaczęła połykać chrząszcze. Gdy ta terapia znudziła się oprawcy, postanowił poodcinać parę palców. Wziął nożyce i przyłożył do palca serdecznego. Ciach! I palec spadł na podłogę. U drugiej ręki odciął kciuk oraz mały palec. Mandy z bólu nie wytrzymała i zemdlała. Oprawca widząc to skrócił jej męki. Włożył ją do plastikowego czarnego worka i zawiązał. Wyszedł z workiem z piwnicy i zawlókł do swojego pick-upa. Pojechał do pobliskiego lasu i powiesił

wtorek, 5 sierpnia 2014

Paranoja



Paranoja. Czyli usystematyzowane urojenia prześladowcze oraz oddziaływania. Piękna definicja, czyż nie? Paranoikiem można nazwać każdego, bo każdy zna inną definicję tego słowa. Dla mnie paranoikiem jest ktoś kto ucieka przed niczym i zachowuje się nie tak jak kiedyś. Whisky na razie nie ubyło, a papieros się spala, opieram się, trzymając rękę na nasadzie nosa, oraz zastanawiając się co porabiają moi pacjenci w chwilach nie leczenia się u mnie. Wracając. Choroba ta nie występuje dosyć często, chociaż wielu szanownych panów doktorów itepe mogłoby skusić się o stwierdzenie, że choroba ta jest znacznie bardziej popularna niż zwykłe przeziębienie! Wypiłem trochę whisky ze szklanki. Dlaczego uważają, że jest częstsza? Ponieważ w ich mniemaniu każdy ma paranoję! Może to i prawda? Sądząc po nich to każdy jeden z nich ma paranoję, he he. Różne poglądy wypowiadane przez chorych nie mają styczności z prawdziwym światem. Czyli dzieci też mamy nazwać paranoikami? Bo twierdzą, że pod ich łóżkami czyhają potwory? Że żyją pośród magicznych elfów? Że to co zjadają na śniadanie, to nie płatki lecz jakaś elfia kaszka manna?! Nie, wyprą się. Świnie z pensją rzędu paru dziesięciu tysięcy euro. Porządnie zaciągam się śmiercią w bibule i biorę łyczek trunku. Przejeżdżam lewą ręką po włosach. Och, jak chciałbym powrócić do lat dziewięćdziesiątych. Tam gdzie królowały dragi, alkohol i rock'n'roll. I kiedy miałem własny band. I kiedy byłem jeszcze w liceum. W pieprzonym, kochanym liceum, nie na studiach psychologicznych. Wlewam w siebie łyk kończący porcję whisky w szklance. Patrzę teraz na mojego wspaniałego stratocastera, którego używałem do moich wariackich solówek na scenie. Szkoda, że nie wypaliło. Dokończam papierosa, gasząc go w popielniczce. Ale wracając. A w zasadzie po chust mam dalej pisać o tej pieprzonej chorobie?! Zagłębiłem się lekko w swojej przeszłości i nici z pracy doktorskiej. Ale bym dopiekł tym gnojom z ministerstwa zdrowia. Wstaję z mojego wspaniałego, ładnie wykończonego krzesła. Co z tego, że po dwudziestej trzeciej. Muszę się wyżyć. Gdzie moje tabulatury?! Podnoszę grubą czarną teczkę i zaglądam do środka. A tu są. Co by tu zagrać. Jakieś "nasze" przeboje, w całości napisane przeze mnie. I to dlatego zespół nie wypalił. Bo tylko JA się nim przejmowałem. Chłopaki woleli odpuścić sobie po dłuższym czasie. A mogliśmy mieć sławę porównywalną do Nirvany! A wszystko diabli wzięli! Przez tych dupków! Gram ostry kawałek, bardzo dobry z resztą, który kończy się po jakimś średnim czasie. Dobra, trochę się wyżyłem, gdyby nie oni, nie poszedłbym na studia i to by było lepsze. Być sławnym i nie iść na studia. Ach, błogie życie gwiazdy. Szkoda, że Cobaina nie ma już z nami. Panie świeć mu nad duszą. Zapalam kolejnego papierosa. Jedynymi problemami w mojej pracy, nie są pacjenci oraz ich kasa. Lubię moich pacjentów, no przynajmniej niektórych. Lubię pana Johnsona. Nie chodzi o wokalistę AC/DC tylko pana nadzianego z Whilton street 43. Ma dwie córki. Jedna diva, druga miła. Chętnie bym ją, tę miłą, przeleciał. Ale nie dane mi będzie. Gra w trochę znanym zespole. A skąd wiem, że miła? Pan Johnson mi opowiadał historie z jej życia. Kiedy powiedziałem, że chciałbym z nią pogadać, pan Johnson zrobił wielkie oczy i rozdziawił usta. Mimo paranoi całkiem dobrze myśli. Gram kolejny ostry kawałek. Chyba popadam w alkoholizm. Dlaczego? Coraz częściej mi się chce sięgnąć po whisky. Niedobrze, niedobrze. Trzeba temu coś zaradzić. Iść do psychologa albo coś. Nie no. Aż takiego problemu nie mam. Gorzej jakbym miał codziennie brać miał herkę, która znajduje się u mnie w szafce. O szlag! Napisałem to. Możecie se dzwonić na policję. Mnie to tam guzik. Przynajmniej pobędę z dala od psychologii. Dzień za dniem ciągnie się dłuuuuugo przez tę naukę. Aż chciałbym sobie zdać sprawę kim jestem. Czy rzeczywiście psychologiem, który kiedyś chciał zabrać Cobainowi sławę z przed nosa czy brudnym bezdomnym, który ma paranoję? I nagle się obudziłem. Stojąc na krawędzi depresji. Stojąc na krawędzi mostu, miałem sen. Przez lekarzy zwany paranoją. Ciekaw jestem jaki miałbym sen, gdybym poleciał w dół do wody? Może chciałbym się przekonać? Zawsze to coś lepszego niż jakiś doktorek, który jest przeciwny całemu światu. Ale dlaczego podobieństwo do Nirvany? Szybko spoglądam na odtwarzacz. Ano tak. Bo leci Nirvana. I wszystko jasne. Znowu szybko spoglądam tym razem na wodę. A skocze sobie. Pożegnam świat, prądzik mnie popieści. Chociaż wolałbym umrzeć jak Cobain. Umrzeć, nie to słowo. Wolałbym zabić się tak jak Cobain. Ale zezwolenia na broń nie mam, a nawet gdybym miał to i tak by mnie stać nie było. Już samo kupienie odtwarzacza to był cud. Kupę kasy trzeba było uzbierać. Robię krok do tyłu. Nie skoczę. Nie teraz. Muszę obudzić w sobie jeszcze raz ten sen. Ten z doktorem. Chcę dowiedzieć się jaki był koniec. Wtem słyszę strzał. Słupieję. Oczy wywracają się do góry nogami. Kolejny sen, to dobrze. Oby ten z doktorem. Wchodzę do jakiegoś pomieszczenia. I widzę. Doktor strzelił sobie w łeb. Hmm, bardzo oryginalnie. I koniec snu. No i bardzo dobrze. Ten doktorek i tak był głupi. Chociaż to ja byłem nim. Hmm, czyli to JA jestem głupi. W sumie może być. Czemu by nie. Dobra, skoro już raz się zabiłem to zrobię to znowu, dlaczego nie. Zrobienie jednego kroku, potem drugiego. Dobra, jestem na balustradzie teraz wystarczy skok. Odepchnięcie się od barierek. Lot krótki, ale dziwny bo widzę siebie zza pleców. O nie. Zakończenie snu. Boże. Kiedy to się skończy?! To jest jakaś pojebana świadoma paranoja?!? Pobudka twarzy leżącej na biurku. Wyjmuję scyzoryk z szuflady. Czemu on jest cały we krwi? Czemu w moim domu jest ciemno? Przecież dopiero 21, moi rodzice jeszcze nie śpią, o tej godzinie. Wstaję od biurka i idę powolnym krokiem do salonu. Nie dość, że powolnym to jeszcze chwiejnym. Światło zgaszone. Widzę tylko dwa małe czerwone punkciki. W miejscu gdzie powinna być kanapa. Biorę wdech i próbuję zapalić światło. Nie działa. Podchodzę do kanapy. Widzę sylwetkę ciała któregoś rodzica. Przejeżdżam ręką po szyi. Cała we krwi. Odsuwam się natychmiast i nadziewam się na krzesła. Punkciki patrzą na mnie i powoli podnoszą, podchodzą do mnie coraz bliżej i bliżej. Słyszę śmiech i czuję jak nóż wślizguje mi się pod grdykę, przekręca i wyślizguje. Padam na kolana i znowu mi się sen oddala. Czy to się kiedyś skończy?!

sobota, 2 sierpnia 2014

Le Castle

19 sierpnia 1843

Za oknem świeci słońce i jest przyjemnie ciepło. Byłem raz czy dwa na dziedzińcu więc wiem. Zamek jest chłodny, mimo że od lipca temperatura wynosi około siedemdziesiąt czy siedemdziesiąt pięć  stopni w skali Fahrenheita. Mury chronią przed ciepłem, nie rozumiem jak tutejszy możnowładca wytrzymywał zimy. Ale do rzeczy, nie piszę do ciebie by opowiadać o pogodzie, chcę cię przestrzec przed tym co tu się dzieje. Zapewne będziesz chciał stąd uciec. Nie możesz. ON cię powstrzyma. Jedyne co możesz zrobić to GO powstrzymać, powtarzam się, musisz go unicestwić. Zabić. Tak raz na zawsze. To głupie, nie? Nie znany ci jegomość każe ci zabić kogoś innego. Ale znasz mnie bardzo dobrze, Robercie. Jestem tobą. Brzmi śmiesznie. Piszę sam do siebie. Specjalnie daję tę kartkę przed innymi byś ją przeczytał, Robercie. Możnowładca, który UDAWAŁ naszego przyjaciela, jest naszym wrogiem. Jego dusza to... to cały zamek. WSZYSTKO dla ciebie jest zagrożeniem. Musisz unicestwić możnowładcę. Piękny dzień dzisiaj. Nie ważne kogo lub co będziesz chciał ocalić. MUSISZ zabić możnowładcę, inaczej zginiesz w tym miejscu. Ech Robercie, dziś jest mój ostatni dzień. Liczę na ciebie. Twój stary ja dzisiaj umiera by ocalić ciebie. Zabij go. ZABIJ! Inaczej nigdy już nie ujrzysz słonecznych dni. Powoli muszę kończyć pisać. Kończy mi się czas. Słyszę głuche łoskoty i podmuchy zefiru. Za chwilę rozpalone pochodnie zagasną. Wybacz mi. Ginę dla ciebie, to boli. ON widzi co robię. Czeka aż odprawię rytuał uduchowienia. Musi się powieść. Uratuj nas. Mnie, siebie, Luka, tego chłopca co w więzieniu... zabij go, tego możnowładcę. Cień spowija ten zamek. Zwróć mu co należne. Reszta ci pomoże. Poznasz ich przy kresie wędrówki. Życie twoje i ich zależy od ciebie. On nadchodzi. Zamilknę. ZABIJ GO!!!

19 sierpnia 1843, trochę później

Kręci mi się w głowie. Nazywam się Robert... Robert Walling. Mieszkam... w... w Anlglii... gdzieś niedaleko Londynu. Na ręce mam... jakiś dziwny symbol. Nie wiem co znaczy. Mijam różne pokoje. BIBLIOTEKA. Muszę dostać się do głównego holu. Do wyjścia. Nie. Zabić możnowładcę, uwolnić Luka. Luke! Luke! Nie ma go. Luke! Luke! Gdzie jesteś?! Okiennice furkoczą. Wiatr przewiewa tworząc piekielny pogłos. Wziuuuu! Drzwi skrzypią. Dochodzę do ściany. Przede mną ciemność. Dwa metry ode mnie drzwi wyleciały. Przewróciło mnie, serce przyspieszyło. Uspokajam się. Uch, idę dalej. Muszę trzymać się ściany. Mój chwiejny krok i kręcenie w głowie mogą mi przeszkodzić, jeżeli się odsunę. Ręka boli jak cholera. Zostawiam za sobą strużkę krwi. Chociaż bardziej rzekę. Nazywam się Robert Wa... Wa... Walling! Tak właśnie! Walling, pasujące nazwisko he he. Jak to możliwe, że to piszę? Uch, moja głowa... pęka. Na... ugh... miliony puzli. Bleeeeeh! Zwymiotowałem. Trzymam się za brzuch. Jeszcze jedna torsja. Bleeeeeeeh! Oprę się o, o. O co? O ścianę! O! Tam stoi TEN chłopczyk. Zimne kamienie robią dobrze na mnie. Moje plecy całe palą. Widzę małego chłopca, dziwne bo jest przezroczysty. Ściana, chłopiec i nagle zapadł mrok. Zasnąłem.

19 sierpnia 1843, późne popołudnie

Zegar wskazuje za piętnaście piątą. Jestem głodny. Powoli cieknąca krew utworzyła małe jeziorko. Przeciągi ustały, słychać było tylko gwizdnięcia i mocniejsze podmuchy znajdujące się gdzieś dalej. Bolą mnie plecy oraz głowa. Co chwila muszę przypominać sobie swoje nazwisko. Chociaż i tak nie będzie mi już potrzebne. Trzymam non stop zeszyt oprawiany skórą i spisuję rzeczy, które mi się przytrafiają. Te kartki, które ci zapisuję mają za zadanie opowiedzieć twoją historię. Zeszyt jest dla ciebie. Ty spiszesz resztę. Zbliża się wieczór. Czuję to. Robiło się coraz chłodniej. Dźwignąłem się z podłogi. Stawy trzeszczały, a plecy krwawiły. Gdy stałem na nogach, zdałem sobie sprawę że wstawałem trzy minuty. Oparłem się ręką o ścianę i poszedłem dalej. W zamku jest coraz to bardziej chłodno. W pewnym momencie zauważyłem, że wydycham parę. Lekko wiejące powietrze ochładza mi rany, które zasklepiły i kleiły do białej koszuli. Chcę zerwać z siebie górne odzienie, ale wiedziałem że otworzy mi to rany na nowo. Ale nie martwię się tylko o to. Mrok był coraz bliżej. Czuję jego wzrok na moim ciele. Jestem wycieńczony i nie dam rady przed nim uciekać. Wiatr ustał i słyszałem już tylko własny oddech. Zaryzykuję i spróbuję pobiec. Zacząłem biec. Jedna noga, druga i tak przez 10 metrów. Straciłem siły i przewróciłem się. Rany znowu mi się otworzyły. Leżałem i wyłem z bólu. Czerwona kałuża coraz to szybciej się rozprzestrzeniała. Czuję się jakby ktoś mnie dużo razy uderzył skórzanym pejczem. Z mojego gardła wydobywał się głośny zwierzęcy i gardłowy ryk. Nie wyczułem, że mrok pochłonął cały korytarz. Naszła mnie myśl o domu. Dwupiętrowym domie z kamieni. I ogrodzie. Jest chlubą mojego domu. Oprócz laboratorium oczywiście. Z marzeń o moim ukochanym domku wyrwał mnie warkot. Na początku cichy, dochodzący z innego miejsca. Z biegiem czasu dźwięk narasta. Staje się głośniejszy i groźniejszy. Mrok przybrał na sile i widok stał się rozmyty. Zacząłem rzęzić. Trochę krwi napłynęło mi do nosa. Dlaczego? Nic mi się przecież nie stało! Dmuchnąłem mocno i plama krwi pojawiła się na kamieniach. Przewróciłem się na czworaka i szedłem tyłem w przeciwną stronę do ryku. Był coraz bliżej. Warkot się niemiłosiernie nasilił i zobaczyłem sylwetkę. Dopiero teraz poczułem odór rozkładającego ciała. Serce mi waliło z dwieście razy na minutę. Oddychałem coraz szybciej i szybciej. Boję się, że dostanę hipertermii. Gdy potwór był dostatecznie blisko żebym się znowu głośno wydarł, monstrum zniknęło. Zamknąłem oczy i oddychałem szybko. Śmierć nie nadeszła. Otworzyłem oczy. Korytarz wyglądał tak samo jak przed atakiem tego czegoś. Pochodnie świeciły jasno i oświetlały cały korytarz. Wstałem powoli żeby krew nie zaczęła mi płynąć szybciej. Ból jest dokuczliwy i szarpiący, ale nie na tyle by wrzeszczeć. Oparty o ścianę brnąłem dalej znowu zostawiając za sobą rzekę krwi. Nadal rzęziłem i do tego huczało mi w głowie. Bałem się, że wcześniej padnę z wykrwawienia niż przewiduje rytuał. Znowu mocno dmuchnąłem i wystrzeliła mniejsza plamka krwi. Idąc dalej zauważyłem drzwi do następnego pomieszczenia. Przyspieszyłem trochę, ale nie na tyle by otworzyć rany. Doszedłem do spróchniałych schodków prowadzących do tychże wrót. Nastąpnąłem na pierwszy schodek. Im bardziej naciskałem tym stopień wydawał coraz to bardziej gorszy dźwięk. Ale nawet jeśli schodki się załamią pod moim ciężarem to i tak przejdę przez drzwi, tylko że będę musiał się trochę wspiąć. Na szczęście schodek nie puścił i mogłem przenieść ciężar ciała na następny stopień. Drzwi były lekko uchylone. Pchnąłem je mocno prawie się nie wywracając. Wszedłem do wielkiego holu. Jest to chyba główny hol, który prowadzi na wewnętrzny dziedziniec, a stamtąd prosta droga do wyjścia z zamczyska. Podszedłem do wielkich, mosiężnych wrót prowadzących na zewnątrz. Mam za mało siły albo drzwi są zakleszczone przez tę dziwną moc możnowładcy. Skierowałem się po czerwonym dywanie, rozłożonym prostopadle do wejścia, na schody. Marmurowe, pięknie lśniące schody pięknie prezentowały się w świetle świec zawieszonych na ogromnym żyrandolu zwisającego z sufitu na metalowym łańcuchu. Wolno stąpam po stopniach napawając się ich chłodem. Zamknąłem do tego oczy by wyobrazić sobie takie schody w moim domku. U szczytu schodów patrzyłem na jadalnię rozpostartą na moim widoku. Zainteresowałem się jedzeniem leżącym na stole, idę powoli w stronę jedzenia. Nakładam sobie trochę mięsa i ziemniaków, oraz trochę sałatki. Siadam na jednym z pięknych dębowych krzeseł. Zjadam wszystko w mgnieniu oka o postanawiam odpocząć sobie trochę. Zdrzemnąłbym się trochę gdyby nie przypomniałoby mi się o rytuale. Odsuwam krzesło i szybko wstaję. Rany trochę mi się zasklepiły i nie kręci mi się w głowie. Przyspieszam trochę kroku i wychodzę z jadalni. Na szczęście nadal pamiętam gdzie były sypialnie i udaję się korytarzem na lewo. Idę prosto na drzwi, za którymi znajdują się spiralne schody prowadzące prosto do korytarza sypialnianego. Podchodzę do drzwi i mocno je pchnąłem. Wchodzę do małego pokoiku z jasnymi schodami. Są dosyć strome więc muszę uważać. Idę dosyć długo, ale nie dziwię się. To nie są króciutkie schody na pierwsze piętro mojego małego domku. Mogę zawsze użyć głównych schodów, ale wtedy dotarłbym później niż na tych stromiskach. Schody nareszcie się skończyły i ujrzałem jeden z korytarzy sypialnych. Był to korytarz podobny do poddachówkowych i jednym ze źródeł światła były okna. Na szczęście paliły się pochodnie, bo nie widziałbym, w którą stronę iść. Mój pokój na szczęście znajduje się od razu po prawej stronie od schodów więc wlatuję w drzwi z impetem mojego ciała. Rozglądam się po ciemnym pokoju. Rzucam się na łóżko, wiedząc że rytuał już dosyć wyniszczył mojego ciała. Kończę moje wywody. Śmierć czeka by zabrać mnie, a ciebie urodzić. Powoli zapadam w śpiączkę, a potem nastąpi śmierć. Rzucam zeszyt na stół obok i może będę towarzyszył ci jako duch.
Północ wybiła i Robert wyzionął ducha.

sobota, 14 czerwca 2014

Koszmar

Małe miasteczko położone nad zatoką Hudsona, opiewało w małą ilość atrakcji i turystów. Głównie co można tu było robić to łowić ryby i polować na zwierzęta w lesie. Miasteczko nazywało się Creeping Falls. A jednak coś mnie przyciągało do tego miejsca, coś strasznego, a zarazem niezwykłego. Coś czego nie zabrałem ze swojej przeszłości. Jedyne co pamiętam to to, że tutaj mieszkałem. W wieku pięciu lat, wraz z rodzicami przeniosłem się do Waszyngtonu, ponieważ ojciec znalazł tam lepszą pracę. Gdy dorosłem postanowiłem powrócić do Creeping Falls i przypomnieć sobie dawne dzieje. Chciałem znowu przypomnieć sobie swoje dzieciństwo, które tu zostawiłem.  
Było dobre trzy godziny po północy, a ja cały czas jechałem w stronę Creeping Falls. Co chwila przecierałem oczy ze zmęczenia i starałem się trzymać kierownicę w miarę prosto żeby nie zjechać do rowu. "Wleciałem” w jakiś tunel wydrążony w skale. Byłem na tyle śpiący, że nie zauważyłem człowieka stojącego u wylotu tego tunelu. Poczułem szarpnięcie i rozbudziłem się. Zatrzymałem auto i wysiadłem. Przed maską leżał człowiek. Cały był we krwi. Wyciągnąłem telefon i popatrzyłem na wyświetlacz. Super, komórka nie działała. Podszedłem do miejsca, w którym leżał człowiek, a… jego ciała tam nie było! Widać było tylko małą kałużę zaschniętej krwi. Po chwili zgasły światła samochodu, a ja stałem po środku drogi. Cholera, chyba zasnąłem, to nie może się dziać. Tak się dzieje tylko w horrorach. Odwróciłem głowę w lewo i zobaczyłem światło. Była to stara latarnia morska. Na szczęście były schody prowadzące na ścieżkę, która prowadziła na ścieżkę do latarni. Zamknąłem auto na kluczyk po czym zacząłem zmierzać w stronę schodów. Stopnie całe trzeszczały, nie dało się zejść bez najmniejszego skrzypnięcia. W końcówce schodów, jeden stopień załamał się pod moim ciężarem i runąłem przez to na schody. Wtem cała konstrukcja się zawaliła i spadłem na ziemię. Na szczęście obiłem sobie tylko rękę. Wstałem i zacząłem podążać dalej w stronę latarni. Idąc ścieżką zaczęło robić mi się słabo, powietrze było cięższe, a ja zacząłem zasypiać. Oddychałem coraz ciężej. Zaczęło robić mi się gorąco, rozbolała mnie głowa. Upadłem. Miałem wystarczająco tyle siły by wstać, przejść dwa kroki i znowu runąć na ziemię. Czołgałem się w stronę latarni. W końcu poddałem się i zamknąłem oczy. 
Obudziłem się w czyimś domu. Ściany były białe, a na jednej z nich wisiał obraz. Podniosłem się z łóżka. Głowa mnie okropnie bolała i było mi sucho w gardle. 
- Wodyyy… - udało mi się wychrypieć -...potrzebuję wody. 
Nic się nie stało. W sumie się nie dziwię, skoro ja tylko to słyszałem. Wstałem z łóżka. Zakręciło mi się w głowie, prawie strąciłem wazę z małego stolika. Oparłem się o ścianę. Akurat miejsce pomiędzy stolikiem, a łóżkiem było na tyle duże żebym się zmieścił. Byłem zbyt zmęczony by się utrzymać na nogach. Usiadłem na podłodze i patrzyłem się na pokój. Pośrodku dosyć małego pokoiku leżał dywan, w różnokolorowe elipsy. Szafa stojąca w prawym rogu pokoju, była stara i sięgała sufitu. Oprócz paru, równie starych jak szafa komód, nie było nic ciekawego w pokoju. Z trudem podniosłem się na nogi i dokuśtykałem do drzwi. Otworzyły się bez trudu. W holu była jeszcze trójka drzwi. Spojrzałem się na stare, dębowe schody usadowione na wskroś pomieszczenia, w którym się obudziłem. Gdy schodziłem, schody lekko trzeszczały. Po zejściu na parter skierowałem się do kuchni znajdującej się po prawej stronie od schodów. Nalałem sobie kubek wody z czajnika, było niedawno gotowana, była jeszcze ciepła. Usłyszałem, że ktoś oglądał telewizję w salonie i skierowałem się do niego. Salon był sporawy i cały brązowy oprócz sufitu. W dużym pokoju znajdowały się dwa skórzane fotele i kanapa, też skórzana. Przed komódką i telewizorem, stał szklany stolik do kawy. Na kanapie siedziała kobieta, która miała brązowe włosy. 
- Wreszcie wstałeś! – Zagaiła kobieta. Wstała z wygodnej kanapy i ukazała mi się jej postura. Pani była szczupła i nie wysoka. Miała oczy koloru piwnego i słodki głosik. 
- Słucham? Od kiedy jesteśmy na ty? – odrzekłem – Nawet pani nie znam! 
- Nazywam się Jeanice. Jeanice Clapton – odpowiedziała kobieta i wyciągnęła rękę – a pan? 
- Thomas. Thomas Moore, miło poznać. 
Jeanice powiedziała żebym usiadł na kanapie i poczekał na śniadanie. Nie pamiętałem, że ludzie w Creeping Falls byli tacy gościnni, w sumie mogłem nie pamiętać bo byłem jeszcze dzieckiem kiedy się przeprowadziliśmy. Przynajmniej wiem, że zostałem mile ugoszczony i nie powinienem obawiać się tutejszych. Jeanice zrobiła bardzo dobre śniadanie. Zrobiła mi jajka sadzone i do tego smażony bekon. 
- Thomas. Skąd pochodzisz? – spytała się Jeanice 
- Stąd. Przeniosłem się do Waszyngtonu gdy miałem pięć czy sześć lat. Nie pamiętam. 
- To kupa czasu! Chodziłeś tu do przedszkola? Czy miałeś prywatną niańkę? 
- Nie pamiętam. 
- Hmm, no dobra. A co w życiu robisz? 
- Piszę książki. 
Po tej odpowiedzi, Jeanice podniosła się z kanapy i podeszła do dosyć dużej półki na książki i wyjęła jedną z pozycji. Była to dosyć gruba książka, której okładka coś mi przypominała. 
- "Długa droga”. Czy to przypadkiem nie twoje? 
- Mhm racja. To moja druga książka. 
- A dasz mi autograf – Jeanice uśmiechnęła się słodko – proszę. 
Zacząłem pisać, gdy zabolała mnie ręka. Postanowiłem dopisać autograf i wyjść na spacer po okolicy. Jeanice powiedziała mi, że w okolicy głównego placu zmieniono pomnik na ładniejszy niż był dwadzieścia sześć lat temu. Wyszedłem z domu Jeanice i zobaczyłem mój samochód na podjeździe. Cały zdezelowany i z kartką, na której było napisane "Cień i tak cię dorwie”.